Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/398

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dości, nikt!... a i te do życia potrzebne.
Znaliście mnie towarzyszem waszym, wiecie jak niepewien tego co z sobą pocznę, rozstawałem się z wami, wioząc folianty wierszów i prozy, stosy nut, teki rysunków pełne i serce niepewnością nadziane. Były dla mnie dnie natchnienia, zdawało mi się, żem stworzony poetą, nazajutrz budziłem się muzykiem, szalałem za harmonją, co tydzień chciałem być koniecznie malarzem i mówiłem sobie że jeszcze nim zostać mogę. Postanawiam więc rzucić resztę, oddać jednemu wyłącznie, ale pokusa i żal chwytają za serce ciągle... jak się wyrzec języka pieśni, jak wyrzec tonów co mówią więcej niż słowa? jak nie wyspowiadać rysem ołówka, co czasem za najdłuższe stanie opowiadanie, urzeczywistniając marzenie, dając życie myśli mglistej?...
Ta nieszczęsna namiętność do wszystkiego z kolei, zatruwała mi dnie spędzone z wami i całe popsuła życie, nie miałem odwagi zostać czemś jednem wyłącznie, zamknąć się w komorze odosobnionej, i jestem jak ów skazany na roztarganie końmi, którego rwą na wszystkie strony...
Powróciłem na wieś do ojca niby literatem... ale zupełnie jeszcze nie pewien co z sobą pocznę, poczciwy ojciec zostawił to mojemu upodobaniu i wyborowi, widać jednak było, że ta niepewność losu, na którą już i siebie skazałem, bolała go tajemnie. On także we mnie odkryć nie umiał ku czemu bym był zdolniejszy, obawiając się bym rozstrzelony nie skończył na pospolitym człowieczku salonowym, co po troszę liznął wszystkiego a nic sercem nie ukochał i bez celu pozostał.
Przedewszystkiem mogłem sobie zostać swobodnie gospodarzem, szlachcicem, domatorem, ożenić się, nic nie robić i mieć w pewnej perspektywie marszałkowstwo powiatowe... ale ojciec miał dla mnie więcej ambicji, widział we mnie coś więcej nad pospolitego wiejskiego szlachcica, pragnął koniecznie wykierować mnie na fenomena... na feniksa. Tymczasem pierwszy