Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— No, a ona? uśmiechnął się Powodowicz.
— Ona mi dała słowo, że niczyją nie będzie, tylko moją i dotrzyma go... dotrzyma!
— Małoś się tedy nauczył w Wilnie, odparł zimno stary, kiedy nawet wartości przysiąg kobiecych nie znasz, i liczmany bierzesz za dobrą monetę... A to plewa, mości dobrodzieju! Co dziwnego, że ona ciebie polubiła, żeś ty ją pokochał? to były miłostki dziecinne... płoche... prawdę mówiąc, niepotrzebne... ale winieneś jej, jeśli ją istotnie kochasz, więcej niż takie ożenienie dać może.
— Mów pan jaśniej, rzekłem zniecierpliwiony, nie rozumiem.
— Jasno, jasno... jak najjaśniej, zawołał Powodowicz... oto masz... jasno, że... Tu się zająknął i spojrzał mi w oczy.
— Że z tego nic być nie może? — pochwyciłem.
— Tak, i nie może, i nie będzie...
— A ja panu powiadam, że musi! zawołałem gwałtownie.
— Kiedy nie może!
— Dla czego?
— Bo panna Anna... za mąż poszła!
Było to dla mnie uderzeniem piorunu.
— Waćpan kłamiesz! wykrzyknąłem rzucając się ku niemu... kłamiesz! jeśli tak jest... to sprawa twoja i życiem ją przypłacisz...
Stary przeląkł się gwałtowności wybuchu, i do drzwi uskoczył, ja pierwszy raz w życiu trząsłem się z gniewu nieprzytomny, ale wnet siły mnie opuściły i płacząc padłem na krzesło.
Powodowicz biedny, sam rozpłakany także, nie wiedział już co począć ze mną, ale na prośby moje i błagania, aby wyznał, że to co powiedział nie było prawdą, milczał uparcie.
Szalałem, łzy płynęły mi z oczów, dalej już nawet do matki, którą tak ujrzeć pragnąłem, jechać nie miałem ochoty.
Są chwile w życiu tak okropne, że ich nic odmalować nie potrafi, ale na szczęście czy nieszczęście nic