Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i siedem lat głodu, choć kieszenie ich były w stosunku odwrotnym do postaci.
Z nieładu mieszkania łatwo było domyśleć się jak pan Eframowicz był straszliwie zajęty, — po stolikach walały się herbowe papiery, notaty, — pootwierane książki różne, rozsypany tytuń, resztki wczorajszego jadła; jakby obozowisko; gospodarz wyraźnie świeżo powracał z drogi, bo tłumok na wpół rozpakowany leżał jeszcze w pośrodku izby.
Gdym mu się przedstawił kto jestem, zmierzył mnie okiem nieufnem, bojaźliwem, ale choć zimno, przyjął grzecznie, usiedliśmy, a sprawnik i strapczy wprędce pożegnawszy się odeszli zostawując nas samych.
— Więc pan tu myśli osiąść? spytał Eframowicz.
— Nie mam jeszcze stałego projektu, ale nie wszystkoż jedno?
— Okolica szkaradna, odparł doktor, ludzie panie dobrodzieju jakich na całym świecie nie ma. O! gdybym ja był wiedział co mnie tu czeka! I potarł niespokojnie czuprynę.
Pan tu także nic nie zrobisz; naprzód nie chorują tylko ubodzy, powtóre, jeśli komu z tłustszych co zaboli, posyłają po Halm’a. Halm tyle pomoże co umarłemu kadzidło, przyjedzie, pomruczy, każę pić wodę z cukrem, zaadministruje krople laurowe, w najgorszym razie postawi pijawki... ale to Niemiec!
Szkaradny kąt! Pan się tu nie utrzymasz! choć — dodał, bardzo rad jestem, że we dwóch przynajmniej biedę klepać będziemy, zawsze to weselej. — Może pozwolisz fajki? spytał w końcu:
— Dziękuję.
— Więc pan lokuje się... w miasteczku?
— Jeszcze sam nie wiem...
Milczenie moje znać mu się wydało podejrzanem, choć zaprawdę pochodziło nie z chęci tajenia się, ale wprost z tego, żem postanowienia stałego nie miał i sprawy sobie nie zdawałem z tego co począć wypadnie. Bądź co bądź, postrzegłem, że Eframowicz widział we