Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niem zuchwałem, któremu najczęściej jutro urągowiskiem odpowiada.
Cóż mówić o tych śmiałkach, którzy szydząc z przyszłości, rzucali sobie słowo — do zobaczenia! przez głowę lat dwudziestu, gdy nikt niepewien co się z nim i za dwadzieścia minut stanie?


I cicho korytem zwyczajnem popłynęło życie, rok za rokiem pociągnęły się nieliczone lata — szybko, powoli, a czasem, w pośród zaprzątnień powszednich, któremu z towarzyszów przypomniała się dana obietnica, termin ów dwudziestoletni, uśmiechnęła myśl zobaczenia znowu tych z którymi się rozstało w rozkwicie nadziei, i przechodziła jak sen stary...
Każdego z nich porwał wir i uniósł w swoją stronę, tak że wzajem stracili się z oczów, rzadko nawet dowiadując o sobie, a spotkanie za lat dwadzieścia, miało być dla nich nie już starych przyjaciół ale nowych ludzi spotkaniem! Komuż z nas życie dozwoli być tak logicznym, aby po latach dwudziestu stał się tylko dalszym ciągiem tego, co obiecywała młodość?
— Co też on zrobił? jak mu się powiodło? doszedl-li czego pragnął? mówili sobie czasami i nieraz opowiadając dzieje wesołe akademickiego żywota przed bliższymi, wspominali im o tym terminie i słowie danem sobie uroczyście, a w miarę jak ta data się zbliżała, nie raz uśmiechnęły się ich usta jakąś błogą nadzieją.
— Ale czy dawna swoboda i wesele odrodzić się mogą choć starzy ludzie spotkają się z sobą? będzież to toż samo?
Stanąż wszyscy na stanowisku?
Nareszcie jak wszystko w świecie, przyszedł ów 15. lipca 18... roku i o godzinie szóstej, w pogodny dzień letni, z różnych stron kilku ludzi kierowali się powoli ku środkowi uliczki Łotoczka.
Z miny ich i oczów znać było że już zaledwie sobie przypominali miejscowość, że ich zastanawiały co krok jakieś niespodziane zmiany, że się kierowali z tru-