Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Czy ty i ona zrobiliście dobry wybór, no — niewiem, ale zawsze to dla niej lepsze niż zwiędnąć na gałęzi. Oburzała mnie ta niewola, trzeba, żeby się to raz skończyło.
Chodź na kawę.
We dworze powoli budzili się rezydenci, goście nocą przybyli, stajnia, psiarnia, słudzy i wszyscy gospodarzyli już u Bogunia jak u siebie. Jedni kazali sobie przynosić kawę, drudzy wynosili się śniadać w dziedziniec, komuś już konia kulbaczono i w niewielkiej odległości strzały było słychać, wystrzeliwano znać stare naboje.
Bogunio patrzał na ten rozgardyasz z krwią najzimniejszą.
— Co to jest, rzekł, kiedy kto ma słabą głowę i niedobrą pamięć, dalipan nie mogę sobie dziś przypomnieć, czy ja Luisa i barona prosiłem na obiad dziś, czy oni mi być przyrzekli, czy nie?
Kiwnął na przechodzącego wąsatego rezydenta, który specyalnie zajmował się końmi w Bożej Wólce.
— Rotmistrzu, byłeś wczoraj do końca?
— A byłem.
— Czy don Luis ze swym gościem, obiecał mi być dziś na obiedzie?
— Dalipan nie — niepamiętam, cicho zawołał rotmistrz.
— A! niechże cię też z taką pamięcią, takiej rzeczy niezanotować.
Rotmistrz potroszę był skonfudowany, ale uśmiechnął się.
— A pan? szepnął.
— No — ja! ja! niecierpliwie zawołał Bogunio, ja nie jestem obowiązany mieć pamięci — od czegóż wy jesteście? — to skaranie Boże.
Odwrócił się i poszedł. Walek też rad był wymknąć się do swego pokoju, wypocząć nieco, pomyśleć i osnuć jakiś plan na przyszłość. Chciałby był zaraz powracać do miasteczka, ale Mamert rozkazał mu się widzieć z baronem, musiał czekać.