Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Mimo to był wdzięk młodości, w bladej, wynędzniałej twarzyczce dziecka, którego dojrzałość spóźniły praca i boleść. Ząbki miała białe, oczy duże niebieskie, ale szyję i ręce spalone, zapracowane, a nóżęta poranione.
I ona szła z króbką na ramieniu, z dwojakami pełnemi jagód zmięszanych czerwonych i czarnych, a w torebce jej też coś ciążyło. Malownicze to były postacie dla artysty, ale bolesne zjawisko dla człowieka.
Oboje przybyli milcząco wpatrzyli się z ciekawością nadzwyczajną w Walka, jakby już dawno nie widzieli człowieka porządniej odzianego, na progu chałupy. Domyślił się Luziński, że starzec i dziewczę do domu należeli.
Dziad postawił króbkę na ławie, ciągle patrząc na Walka, a dziewczę po chwili do alkierza pobiegło.
— Niech będzie pochwalony! — rzekł dziad — co to wam potrzeba?
— Nic — anom się przyszedł rozpytać o Luzińskich.
— O jakich? — spytał dziad.
— O tych co tu mieszkają.
— A po cóż wam to?
Walek się wstydził wyznać szczerze; i począł kłamać.
— Bo to widzicie — rzekł kręcąc — miałem przyjaciela w Warszawie, otóż on słyszał, że tu są jacyś Luzińscy, a że i sam się tak zwał i z tej okolicy pochodził, prosił mnie, abym się rozpytał.
Staruszek oparł się o ławę, bo był bardzo zmęczony.
— Ho! ho! — rzekł smutnie — byli Luzińscy na świecie, byli, ale już ich tak jak nie ma, i pytać nie warto. A co komu z nich, albo z ich nazwiska?
Westchnął ciężko.
— I nie musiał to być ten wasz przyjaciel Luziński z naszych, jeśli mu się dobrze działo, bo nam ino złe przychodzi.
I zamilkł. — Idźcie se z Bogiem — dodał po chwili — nie ma wam tu po co się trudzić. Tam stara moja