Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

domu, to prawda, ale Turów opuściła, i gdy dziecię na świat przyszło... męża już nie było...
— Ale cóż się z nim stało? — zapytał doktora ksiądz Bobek, ciekawe nań zwracając oczy.
— Nic nie wiem, nie wiem, odparł doktór lekko poruszając ramionami. Na kłopot mój i biedę, z miłosierdzia się podjąłem opieki nad sierotą. Zawołano mnie do ubogiej kobiety, bardzo słabej, niemal dogorywającej. Opuszczona od wszystkich, zaklęła mnie ostatkiem głosu, który konał w jej ustach, abym dziecięciem, sierotą się zaopiekował. Nie miała czasu mówić mi o sobie, a papiery, jakie po niej pozostały, oddałem Luzińskiemu wszystkie. Otóż historya cała. Przywiązałem się, mój ojcze, do wychowanka, byłem może dlań za powolnym, pieściłem go, jak on mi słusznie wyrzuca, dla mojej własnej zabawy i satysfakcyi, niepamiętny jego dobra, a teraz zbieram owoce.
Kanonik nic nie mówiąc, rękę jego uścisnął.
— Na wdzięczność nie rachowałem nigdy, byłoby to podłością w mojem przekonaniu żądać zapłaty za spełnienie obowiązku, alem się spodziewał, że praca około tego dziecka, przy jego zdolnościach, nie pójdzie marnie. Inaczej się stało! westchnął Mylius — boję się o niego!
— Cóż ja ci powiem na to? odparł ksiądz Bobek, nic, chyba, że na twoją intencyę modlić się będę.
— Więc mówił, że do Turowa pojedzie! zawołał doktór jakby sam do siebie. — Ha! no — niech jedzie, już dziś sam sobą włada.
— Ale gdybyś mu przebaczył?
Smutnie uśmiechnął się Mylius.
— Ja się ani gniewam, anim tak twardy mój ojcze — ale dzieciak mnie nie przebaczy win moich. Są winy — dodał doktór — sam je czuję. Nie mówmy o tem.
— Jeźli o tem nie mamy mówić — przerwał ksiądz Bobek, to chodź-że zobacz róże moje. Są to w świecie może najwdzięczniejsi wychowańcy, patrz, czy to nie cud, z zielonych obsłonek, z twardego kija, siłą Bożą