Strona:PL JI Kraszewski Dzieci wieku.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A cóż piszą? Mnie się zdaje, dodał, uśmiechając się kanonik, że co było do napisania, już dawno spisano, chybabyście przepisywali?
Walek się uśmiechnął nieznacznie.
— Może być, rzekł, że po troszę przerabiamy tylko stare, ale ja, ja jeszcze nic nie począłem.
— A do stanu duchownego?
— Nie czułem dotąd powołania.
— To i lepiej, bo bez niego stan ten nie zdrowy — rzekł ksiądz Bobek, nie każdemu dano jego błogiego używać spokoju. Ale już mój młodzieńcze coś na myśli mieć musisz.
— Dotąd, dotąd, nic jeszcze nie postanowiłem, wybąknął Walek.
Zamilkli na chwilę. Ksiądz patrzał nań jak w tęczę, nagle zadał mu pytanie.
— A lubisz jegomość kwiaty?
— Dosyć, odparł nieco zdziwiony Luziński.
— To znaczy, żeś dla tych cudnych stworzeń bozkich obojętny, zawołał ksiądz Bobek, hm, hm! — Aniś ty spojrzał na moje lilie.
— Bardzo piękne.
— Aleś nie poczuł, że one kantyk Panu Bogu szatą swą i wonią śpiewają.
Ksiądz Bobek rzucił okiem dokoła, i uśmiechnął się swym kwiatom, które do niego śmiać się zdawały.
— A co tam Mylius porabia? — spytał po chwili, chcąc utrzymać rozmowę.
Walek spuścił oczy.
— Muszę księdzu dobrodziejowi się przyznać... rzekł, doktór Mylius, nieco rozgniewany na mnie, wczoraj mi dom swój wypowiedział.
— Cóżeś to zbroił? — zapytał żywo staruszek, hę? mów prawdę, jeźli chcesz, jak się domyślam, użyć mnie za pośrednika do zgody?
— Ja wcale już o zgodzie nie marzę, odpowiedział Walek dumniejąc, nie czuję się winnym, byłem może nieco żywym w słowach, ale, ale... zresztą nie mam sobie nic do wyrzucenia.