słaniał, który sprawy narodowéj wcale znać nie chciał. Z ogromnym wąsem, choć sam wzrostu małego, Malwacz, przywitał starca w progu z oznakami wielkiego poszanowania, ale z twarzą zmienioną tak, jakby najdotkliwszą poniósł stratę. Ściskał jego ręce i całował je, a w piersi mu tłumione łkanie skrzypiało.
— Ojczulku mój! czyż tobie godziło się do tego trutnia fatygować! — zawołał.
— Jakto, do trutnia? przybyłem pożegnać się z hrabią — zawołał Lubachowski.
— Czyż on tego wart? — krzyknął rządzca — ten nikczemny zdrajca...
Lubachowski osłupiał.
— Co ci jest? — zawołał
— Co mi jest! — krzyknął głośniéj jeszcze Malwacz — a to pan nie wiész, co on zrobił? Nie należy już do społeczeństwa naszego: przechera, łotr...
Dławił się, mówiąc z oburzeniem.
— Co się stało? — powtórzył zdumiony Lubachowski.
— Co? Z dobréj a nieprzymuszonéj woli, żeby parę kroć sto tysięcy marek zarobić, a może order dostać, pan hrabia sprzedaje całe swe dobra na niemiecką kolonizacyą.
Załamał ręce starzec.
Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/377
Wygląd
Ta strona została skorygowana.