W pokoju Maryi, właśnie przybywający młodszy, Grześ, jéj ulubieniec, znajdował się u stołu, na którym mu podano rozmaite przysmaki.
Grzesiowi usta się do nich śmiały. Mniéj piękny od brata, nadto na swe lata otyły, Grześ miał w wyrazie twarzy dobroduszność i jakby poetyczne marzenie. Z wielką trudnością starał się, po cichu, oglądając się, mówić do matki, złamanym polskim językiem.
Marya przygotowywała go — do rozstania się z nią. Grześ smutniał i, sparty na łokciu, oczy ocierał.
— Ty nie zrobisz tego... — odezwał się do niéj w końcu — ja-bym nie mógł żyć bez ciebie, matuniu! Ojciec nie może być tak okrutnym! On serce ma dobre!
Matka milczała.
— Chcesz, abym mu padł do nóg i za dziadem prosił?
— To-by się na nic nie przydało — odparła zimno.
Chłopcu łzy potoczyły się z oczu, głowę położył na rękach i szlochał. Płakali oboje.
Szukano tymczasem Grzesia po całym domu, aby powołać go do ojca, który niecierpliwie na niego czekał. Wiedział bardzo dobrze, iż on był ulubieńcem matki, ale nie posądzał, ażeby ta miłość
Strona:PL JI Kraszewski Czarna godzina.djvu/128
Wygląd
Ta strona została skorygowana.