Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cząca, w okienkach błyskały światła, w niektórych już pozamykane okiennice sercami tylko świeciły, w innych widać było przy łojowych świeczkach, pogarbione ramiona pilnych chłopców, zatopionych w lekcyi jutrzejszéj.
Jeden koniec téj szerokiéj a długiéj ulicy, wchodził w rynek zamieszkały przez kupców izraelitów i zajęty domami zajezdnemi, drugi wybiegał w pole ku cmentarzowi, a zamykał się drewnianym kościołkiem Aniołów Stróżów. Miasteczko nie było w stanie myśleć o wytworności i wygodkach, po obu stronach ulicy nad miarę szerokiéj, wybite nogami przechodniów szły dwie ścieżynki, w niebezpiecznych miejscach, gruzem i kamieniami ponaprawiane. Sama zaś droga została jak ją Bóg stworzył, szczerym piaskiem, szczęściem pijącym wodę pożądliwie i nigdy nie zmieniającym się w błoto. Po największéj ulewie rychło kałuże schły i wszelki ślad jéj znikał.
Na téj ulicy, jak w studenckiem życiu, na przemiany gwarno było i cicho potém jak w szkole. W pewnych godzinach roiła się ona wszelkiego wzrostu dziatwą i młodzieńcami, w innych zdawała wymarłą; rozlegała się śmiechami i silnemi uderzeniami piłek o ściany, lub szeptem przytłumionym powtarzanych lekcyj.
W godzinie téj już drzwi były pozamykane — i cisza wieczorna dawała nieco spoczynku gospodarzom dworków; tylko przed jednym z nich stał oparty o słup młody mężczyzna, z widocznym niepokojem rozglądający się na wszystkie strony. Był to, jak łatwo poznać było można, pan dozorca, świeżo z uniwersytetu i majestatycznie wyglądający, z powagą młodego pedagoga, który niedawno zrzucił mundur, a przywdział togę mistrza.
Na ten raz jednak powaga ustąpiła zniecierpliwieniu i gniewowi. Piękna, ale nie sympatyczna twarz młodzieńca, sfałdowana była wyrazem prawie namiętnego oburzenia, oczy pałały, brwi miał ściśnięte, a wargi mruczały niewyraźnie jakby mimowolne przekleństwa. Na przemiany tarł czoło, rozrzucał włosy, ręce zatapiał w kieszeniach i chodził przed gankiem, to znów stawał, opierał się o słup i zamyślał.
Wśród tego paroksyzmu niecierpliwości, który nie miał świadka... zdala dały się słyszeć ciche, powolne kroki, idącego ścieżką po téj saméj stronie ulicy przechodnia, i młodzieniec jakby oprzytomniały, przybrał postawę przyzwoitszą. Poprawił włosów, ręce znowu utopił w kieszeniach i stanąwszy z klassyczném przypomnieniem kolossu rhodyjskiego, czekał na zbliżającego się, a w mroku niedającego się zdala rozpoznać wieczornego, opóźnionego wędrowca. Dosyć to rzadkie było zjawisko o téj porze, gdy wszyscy zmęczeni po domach siedzieli. Piękny jednak dosyć koniec dnia Sierpniowego usprawiedliwiał przechadzkę.
Rzuciwszy okiem powtórnie w tę stronę, z której go stąpanie dochodziło, ujrzał stojący w ganku toczącego się wolnym krokiem mężczyznę, olbrzymiej niemal postawy, barczystego, z małą stosunkowo głową osadzoną na karku krótkim, z kijem pod pachą, z książką w ręku. Drobne rysy twarzy ogromnego mężczyzny, bardzo wdzięczne i uśmiechające się z wyrazem dobroci, uprzedzały o nim jaknajlepiej. Wesołość śmiała się mu ze źrenic, usta małe i różowe nim się otwarły obiecywały słodkie powiedzenie. Kolos stojący w progu dworku zdawał się długo niewidzieć nadchodzącego, dopiero o krok już będącego, nagle zobaczył i skłonił się żywym ruchem, jakby unikając rozmowy i nieusposobiony do niej cofając się w głąb’ ganku.
Idący zatrzymał się, czapkę uchylił i popatrzał.
— Widzę, że pan chłodku i ciszy wyszedłeś użyć trochę.... I ja też.... byłem tym razem aż w lesie na rozmowie z sosnami, które — dalipan — śliczne rzeczy rozpowiadać umieją. Wieczór wcale piękny! aura balsamiczna....
Młodzieniec spojrzał tylko i ramionami ruszył.
— A gdzie mnie tam w głowie, panie professorze, zawołał gwałtownie, — ja się tu wściekam z gniewu i oburzenia.
— O! o! o! przerwał professor — cóż znowu? panicz cóś zmalował!
— O! już go mam tu! odezwał się impetycznie dozorca wskazując na gardło — nie! wytrzymać z nim niepodobieństwo! To siły ludzkie przechodzi! Ani mnie, ani w świecie nikogo słuchać niechce.... Coż tu począć? chłopak ma lat czternaście, trudno mu dać plagi — i coż by to były za lamenta i zgrozy, gdyby się dozorca poważył pańskie dziecko wytrzepać.... a to gadanie, przestrogi, napominania, prośby, nic nie ważą, nie znaczą nic.... szlachcic swoje robi, tobie plebejuszu wara chcieć mu zapanować, choć on smarkacz a ty dozorca.
Professor stał i słuchał spokojnie — a po chwili spytał niewzruszony:
— Cóż tedy spłatał ów panicz! królewiczątko kochane! ha?
— Jeszcze niewiem co spłatał, zawsze — porywczo dodał dozorca — nie ulega wątpliwości iż spłatał coś i to niepowszedniego. Czy pan professor uwierzy, że go dotąd w domu nie ma.
— Dotąd w domu go niema? zapytał głową potrząsając professor — do licha! w istocie to coś znaczy. Ale dokądże, poco i za czyjem wyszedł pozwoleniem?
— Nic nie wiem — odparł młodzieniec gniewnie, nie raczył spytać mnie o pozwolenie wyjścia, wymknął się o szarej godzinie i nie wraca.
Rozśmiał się gorzko, mówiąc to dozorca, ramionami dźwignął, prychnął, potarł czuprynę i począł na nowo:
— Oszaleć można z tym chłopcem! wolałbym za parobka służyć niż być jego dozorcą. Prawda że z innych względów kondycja dobra, ale ją drogo spokojem, zdrowiem i zgryzotą codzienną opłacać potrzeba. Jużbym ją był porzucił, słowo honoru daję professorowi, gdyby pani prezesowa nie zaklęła mnie i nie uprosiła, ażebym na rok jeszcze pozostał, ale dłużej za nic nie będę.

(d. c. n.)