Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
BRACIA MLECZNI.
POWIASTKA
przez
J. I. Kraszewskiego.

(Ciąg dalszy)

Wanderski musnął się ręką po brodzie i zawracając do progu dodał: Ja też co robić mam, będę wiedział.

Rozeszli się tak, ale Suchorowski zburzony siadł natychmiast list pisać do Prezesowej, Wanderski podobnież. Robert na brzeżku stolika, korzystając z chwili wolnej począł bilecik do przyjaciela, w którym mu donosił co się stało i jakich potrzeba będzie na przyszłość ostrożności ażeby widywać się mogli.
Kartkę tę Wanderski nic nie widząc w niej zdrożnego, potrafił wyprawić do oficyny Narymunda.
W dworku panował spokój pozorny, ale wrzało we wszystkich i stosunki trzech jego mieszkańców przybrały wojenny charakter. Suchorowski list swój starając się uczynić jak najskuteczniejszym, ułożył bruljon, kreślił, mazał, pracował i nieprędko wygotować potrafił. Odczytał go razy kilka, nieskąpił gróźb przyszłości, wykazywał następstwa, odzywał się wreście z największem przywiązaniem i wdzięcznością dla domu państwa Prezesowstwa, starając się rozczulić Matkę i zjednać sobie w ten sposób jej opiekę...
Wieczerza przeszła w milczeniu. Magister zasiadł do niej, ale nie jadł nic. Robert nieokazując najmniejszego wzruszenia, cicho tylko rozmawiał z Wanderskim, zajadał smaczno i tą wesołością obudził jeszcze większy gniew w dozorcy. W chwilę potem rozeszli się każdy do swojego pokoju.
Była już godzina, o której uczniom od domów pod żadnym pozorem oddalać się nie dozwalano, ulica była pusta, wieczór był ciemny, wiatr pędził chmury czarne.
Robert siedział w swoim pokoju nad książką, myśląc o przygodach jakie go spotkały, gdy do okiennicy jego leciuteńko trzy razy zapukano... Zdało mu się, że wiatr nią tylko poruszył, lecz toż samo pukanie powtórzyło się powtórnie... Domyślił się prawie natychmiast, iż Erazm narażając się na karę, po odebraniu jego kartki, wymknął się zapewne pragnąc się z nim rozmówić i zobaczyć. Okno wychodziło w ogródek opasany częstokołem... chłopak więc musiał wdrapać się po nocy na to ogrodzenie i przeleźć je, aby dostać pod okno... Robert po cichu, na palcach wstał od stolika, otworzył drzwi pokoju jak mógł i umiał najciszej, dostał się do sieni, tu musiał odryglować jeszcze jedne zasuwane na noc wnijście, i na palcach wybiegł do ogródka... U furtki jego stał w istocie zdyszany Erazmek.
— A! mój drogi panie Robercie — zawołał za ręce go chwytając — co ja panu mimowolnie kłopotu i biedy sobą narobiłem! Aż mi w sumieniu ciężko... Mój panie, mój drogi panie — począł nagląco — nie męcz się dla mnie, nie drażnij tego złego człowieka... nie wychodź z domu... ja potrafię się tu przekraść co dzień! ja...
I po cichu zaczęli szeptać z sobą, stojąc u furtki ogrodu; żaden z nich nie miał przeczucia grożącego im niebezbieczeństwa. Suchorowski siedział nad przepisywaniem listu do Prezesowej, gdy pośród ciszy nocnej owo lekkie pukanie do okiennicy słyszeć się dało. Ucho miał bardzo czułe... przyczaił się i słuchał. Drugie puknięcie pochwycił wyraźniej jeszcze... wstał aby być w gotowości. Na palcach podszedł ku drzwiom pokoju Roberta i tu dosłyszał znowu skrzypnięcie lekkie, które o wyjściu jego mu oznajmiło... Rozbudzony słuch łatwo potem odryglowywanie ostrożne mógł ująć. Nie było wątpliwości... Robert wyszedł... Pukanie do okiennicy go wywołało. Nie mogło ono pochodzić od kogo innego, tylko od Erazma... Suchorowski domyślił się wszystkiego. Szło mu o to aby na tej schadzce winowajcę złapać... Potrzebował ostrożności największej... ażeby nie spłoszyć rozmawiających... Z pokoju dozorcy wychodziło się do sieni, a z niej do ganku od ulicy... Tu była maleńka furtka zamczysta, wiodąca także do ogrodu; klucz od niej wisiał zawsze w pokoju Suchorowskiego.
Rozrachował on, iż spiskujący być muszą za dworkiem u wewnętrznej furtki dziedzińca, którą węgieł domu od tej strony zasłaniał. Mógł więc ostrożnie wnijść niespostrzeżony do ogródka, przesunąć się pod ścianą dworku, i z tyłu napaść niespodziewających się podejścia.
Cały ten plan, mimo wewnętrznego gniewu wykonał Suchorowski nadzwyczaj ostrożnie i skradając się na palcach... Wiatr silny szeleszczący w gałęziach drzew, które z liści obrywał, pomógł mu wielce, tak że ani otwierania furtki, ani kroków jego studenci słyszeć nie mogli. Doszedłszy do węgła domu, przy którym rosł wielki krzak bzu dzikiego, zasłonięty nim, Suchorowski mógł wyjrzeć i przekonał się, że około furtki w istocie stali rozmawiając dwaj chłopcy... Kilka kroków zaledwie ich od niego dzieliło... Szeptanej cicho nie mógł dosłyszeć rozmowy, nie szło mu też o nią, ale o pochwycenie winowajcy. Zwolna się przedzierając przez krzaki, niepostrzeżony w ciemnych zaroślach ogrodu, Suchorowski mógł się zbliżyć tak do Erazma, iż wyciągniętą nagle ręką, pochwycił go za kołnierz... Robert nie pojmował jeszcze co się stało, gdy ujrzał przed sobą z przytłumionym krzykiem schylającego się i wyrywającego przyjaciela... Nie wiedział jeszcze co począć, czy go ratować, czy uciekać, gdy z silnej dłoni pana Magistra zostawiając w niej kołnierz swojego mundurka, wyrwał się Erazm, rozpaczliwie rzuciwszy w boki zniknął w gąszczach.
Suchorowski zaczął krzyczeć... Łapaj! łapaj! — Alarm się zrobił we dworku; kucharz, stróż, Wanderski na pół odziany, wszystko to powybiegało na podwórze. Magister gonił po nocy chłopca, którego już nie wiedział gdzie szukać. Znikł zupełnie. Ufając w to, że wysokiego płotu przelecić tak prędko nie potrafi, Suchorowski zawołał o światło.
Robert widząc, że się to już na nic przydać nie może, umknął niepostrzeżony do dworku... niespokojny tylko z progu, z za krzaka przypatrując się jak się to skończy. Ludzie nadbiegli w po-