Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
BRACIA MLECZNI.
POWIASTKA
przez
J. I. Kraszewskiego.

(Ciąg dalszy)

Z krewnych miała tylko jednego mężowskiego brata, prostego, niewykształconego i nie mogącego jej zrozumieć człowieka. Na jego pomoc już dlatego rachować nie mogła, że sam z ciężkiej żył pracy, a dziecka wychowanie szkolne uważał za rzecz zbyteczną. Erazmek tymczasem, mimo nędzy, w jaką wpadli ostatniemi czasy, chodził do szkół aż do śmierci matki, a uczył się z gorączkową chciwością wiedzy. Gdy Radygowa zapadła w chorobę, z której już wyjść nie miała, niemal codziennie przywoływała do łoża chłopaka aby mu wpoić powtarzaniem ciągłem, to jedno żądanie macierzyńskie:

— Ucz się! cierp głód, upokorzenie, nędzę, wszystko — wszystko byleś się uczył! Niech cię nic od nauki nie odrywa. Cierp a ucz się... Nauką tylko uratować się możesz...
Do ostatniej chwili powtarzała mu to biedna Anna i płacząc nad losem sieroty, której nie miała komu powierzyć, umarła, przyspieszywszy sobie zgon może rozpaczliwą troską o dziecię.
Brat Radyga, któremu o zmarłej znać dano, przybył w nadziei tylko że coś może po bratowej dostanie, ale przekonawszy się iż za pogrzeb nawet sprzedażą pozostałych sprzętów nie można było zapłacić, rozgniewany dziecko oddał do sąsiedniego dworu za pastuszka, a sam do służby swéj powrócił. Erazm, którego przyjąwszy dwór gwałtem pędził do obowiązku, zbiegał od trzody, porzucał ją wreszcie zupełnie i całe dnie przesiadywał, albo na grobie Matki, lub między litościwemi studentami, którzy go ukrywali i karmili.
Że go jednak dwór wyśledził w miasteczku i kilka razy po niego na różne stancye studenckie posyłano, dopominając się wydania, Erazm we dnie nie znalazł bezpieczniejszego schronienia nad grób Matki i cmentarz. Tu to go wyśledził Robert i namówił aby z nim szedł, zaręczając że mu do nauki pomoże. Erazm rzucił mu się do nóg, prezesowicz w uniesieniu uściskał go i zabrał z sobą. Widzieliśmy jaki skutek ten szlachetny postępek Roberta, pociągnął za sobą.
Rozpytawszy chłopca i z odpowiedzi jego wywnioskowawszy, iż Erazmek roztropny był i zdolny, professor Narymund wstał z sofy i uradowany pocałował go w głowę.
— Podziękuj Bogu, że cię ten zacny Robert wyciągnął z biedy, jemu to głównie zawdzięczasz iż gęsi już paść nie będziesz... rzekł professor. Teraz taka rzecz... Stancyi ci na dziś innej dać nie mogę tylko tu... bo nie mam. Na sofce możesz się wyspać, co ja jem, tem się z tobą podzielę, książki ci dostarczę... a pamiętaj co Matka mówiła: pracuj i ucz się! My cię ze szkoły wziąć nie damy, bądź spokojny, ale uczyć się trzeba.
Erazm go w rękę pocałował.
— O! panie professorze — przysięgam, że co sił uczyć się będę... ale mnie nie oddawajcie...
Na te słowa wszedł rozbudzony już zupełnie i wytrzeźwiony Benedykt. Była to postać mogąca zastraszyć tego, co ją pierwszy raz zobaczył o mroku, ale Erazmowi, który się około szkoły kręcił oddawna, nie była obcą.
Mały, krzywy, garbaty, z ogromną głową, z długiemi rękami, z włosami długiemi także na tył zaczesanemi, z oczyma wypukłemi szaremi, wykrzywionemi usty... Benedykt podobny był do Warchołta, jak go na starych drzeworytach niezgrabna ręka rysownika samouczka wykonterfektowała... Wyraz jego twarzy tłomaczył, dlaczego Narymund tak cierpliwą dłoń miał litości: Benedykt widocznie był niespełna rozumu, jak dawniej mawiali: brakło mu więcej niż piątej tylko klepki.
Z rękami w kieszeniach wlókł się, przypatrując chłopcu i obchodząc go z różnych stron. Narymund surowo nań spojrzał.
— Czego ty tu chcesz?
— A no, mojego sukcessora chcę zobaczyć — szyderczo odparł Benedykt i stanął naprzeciw chłopca ziewając.
— Kiedy masz moje miejsce zająć — odezwał się ze śmieszną powagą, już ci nikt lepszej nademnię nie da instrukcyi. Jakkolwiek jestem pokrzywdzony w mojej osobie, przez pana professora — dodał — oddaję mu chętnie sprawiedliwość że jest człowiek uczciwy, tylko — fixat.
Professor tupnął nogą — Benedykt bynajmniej na to nie zważał i mówił dalej.
— A jakże ja to mam inaczej nazwać? Jednego dnia choć do rany przyłożyć, słodki, dobry, kołki mu na głowie ciosać można, drugiego gniewa się, krzyczy, łaje, wypędza... niepokazuj się już na oczy... a nazajutrz — nie ma śladu burzy.
Narymund się uśmiechnął.
— Dobry człowiek, bez pochlebstwa — kończył Benedykt — ale i ja człowiek jestem niezgorszy, drugi by mógł był z nim daleko więcej dokazywać... i oszukiwał by go jak chciał. Ja mając duszę szlachetną i będąc edukowanym — bo przecie się trzecią klassą skończyło i nie zapomniało.... i mógłbym być korrepetytorem, smarkaczów ciągle trzymać za uszy — ja będąc edukowanym nie nadużywałem... teraz gdy mnie professor wypędza...
— To idź i nie pleć i chłopca mi nie psuj — przerwał Narymund.
Kogóż ja kiedy zepsułem? zapytał Benedykt flegmatycznie — hę? kogo?
Ludzie mnie psuli i nadpsuli — ale ja! — uderzył się w piersi — ja tego nie mam na sumieniu...
Nie wiedzieć, śmiać się było, czy gniewać i co począć, Narymund musiał się ostatecznego chwycić środka, zbliżył się do nieznośnego sługi, wziął go za ramiona i popychając przed sobą, wsunął tak opierającego się nazad do izdebki, z której wyszedł, zamykając ją na klucz za nim. Słychać było po chwili jak zrozpaczony Benedykt runął ciężko na posłanie, westchnął i zapewne jednając się z losem swoim, usnąć musiał, gdyż znaku życia nie dał.
Narymund dopilnowawszy aby chłopiec, któremu dał wprzód kawałek chleba i kilka gruszek, bo więcej nic w domu nie miał, położył się na sofie wygodnie, sam poszedł jeszcze do książek i część nocy spędził na pracy i rozmyślaniu.