— Wszystko po staremu, dobrodziejko! Cicho, spokojnie, chwalić Pana Boga. Wczoraj jacyś podróżni czegoś zajeżdżali w nocy na Zamek i dziś z rana wyjechali.
— Wszyscy wyjechali, — spytała pani Barbara ciekawie.
— Wszyscy, — odpowiedział mrukliwie dziad. Ochmistrzyni sama do siebie mówiąc coś w duchu, pokiwała głowa.
— Młody pan, pewnie na polowaniu, — odezwał się Toboła.
— I nie! na wiosce, — odpowiedziała Barbara — wyniósł się z dworku.
— O! a coż, nie upodobał go?
— Owszem, ale teraz tu ma gości.
Na te słowa Toboła oczy podniósł na drzwi do komnaty pańskiéj.
— Możebymi dali jałmużnę, — szepnął — pójdę się pomodlę. —
— Teraz ich nié ma: pojechali w las ze psami z rana jeszcze, — wstrzymała go Barbara.
— To pewnie krewniaki.
— I! nie, jacyś nieznajomi najechali! Człowiek za niémi głowę traci, takie to wielkie państwo. I Bóg wie, jak to się do nas przyplątało!
— Gość od Boga! — mruknął stary.
— Tać! zapewne, — trochę zawstydzona gdérała ochmistrzyni, — ale jak tu dłużéj posiedzę, to z kretesem nas zjedzą.
— Coż to, tak ich dużo jejmościuniu?
— Ludzisków, czeladzi gromada, a ich to nie wiele, tylko troje. —
Strona:PL JI Kraszewski Banita 1843.djvu/53
Wygląd
Ta strona została skorygowana.