Strona:PL Józef Weyssenhoff - Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
52JÓZEF WEYSSENHOFF

szmer i ruch, świadczący, że są pszczoły w ulu, a nie sama tylko matka siedzi w nim samotna.
Oboje państwo Tomaszowie stali przed drzwiami i powitali najprzód mnie, bo pierwszy wyskoczyłem z powozu. Pani Alinie bardzo do twarzy z uśmiechem, którego dawniej prawie nie znałem. Poczem Tomasz podszedł do stopnia i przywitał starszego brata z nieśmiałą serdecznością. Pan Zygmunt rzekł mu tylko:
— No, mój Tomku, jak się masz?
Ale w tych prostych wyrazach było dużo patrjarchalnej powagi, o której naczelnik rodu Podfilipskich nigdy nie zapominał. Z bratową przywitał się weselej, całując ją w twarz. Pani Alina pochyliła ku niemu twarz z pewnem zakłopotaniem.
Zasiedliśmy zaraz do śniadania; podano wszystkie wiejskie nalewki, wszystkie gatunki owoców; śniadanie było smaczne, a przedewszystkiem wesołe.
Cóż robi gość na wsi, gdy niema sąsiedzkiego zjazdu, albo polowania? Je, pije, ogląda i obowiązkowo podziwia pokoje, budynki, konie, spacery. Wieczorem zaś rozmawia dopóty, aż ktoś skorzysta z żartu, który się udał w rozmowie, aby dać hasło do snu. Miałbym ja wprawdzie o czem mówić, i długo, z Tomaszem, nie był jednak rozmowny, jak zwykle; wolał słuchać.
Po pierwszem „dobranoc“ zadawałem sobie pytanie, co mu jest. Czyżby tak się kochał, że aż zgłupiał? — i to się zdarza. Czy może przestał już żyć mózgiem i gorączką, a chce tylko spokoju, skoro go osiągnął nareszcie razem z tą swą jedyną kobietą?