Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale cóż to! komedja? zawołał Stanisław z wyraźną niechęcią.
Parciński śmiał się serdecznie.
— Panie Teofilu, nie bądź uparty, zaklinam cię w imię twej bohdanki! Pan Hurkot sądził w duchu że tem wspomnieniem rozczuli i usposobi do łagodności swego przyszłego zięcia, na którego twarz dziwny tylko grymas wywołał.
Wszakże nie było sposobu, jakkolwiek w ten sposób Balowie wygrywali sprawę ze wszechmiar. Zmora, który wcale pojedynku nie pragnął, zbliżył się i podał Stanisławowi rękę, a ten ją przyjął zimno i poważnie się ukłonił.
W tej samej prawie chwili z trzymanego w ręku już nabitego pistoletu strzelił od niechcenia do kręcącego się szczygła i położył go na miejscu.
Wystrzał ten niespodziany poprzestraszał starych, naśmieszył Parcińskiego, a pan Porfiry obejrzawszy ofiarę i przekonawszy się że miała głowę urwaną, pokazał ją Zmorze ukradkiem.
— Niech go kaci wezmą! rzekł po cichu, będę mu się kłaniał z daleka.
— A teraz kto łaskaw, zaklinam i proszę do mnie, niech ta chwila będzie nowem i niezachwianem przymierzem między nami a godnem sąsiedztwem naszem, odezwał się pan Bal czule rzucając się w objęcia podsędka, który go przyjął i obcałował z rozrzewnieniem.
Nastąpił uścisk z panem Teofilem powoli przychodzącym do siebie, a Jaś Pancer pierwszy przyszedł dłoń podać Stanisławowi z prawdziwem uczuciem. Potem wszyscy ruszyli do Zakala, gdzie z wielkiem podziwieniem pani Balowej, nie wiedzącej o niczem, zja-