Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Te szczegóły bardzo nie w smak poszły panu Porfiremu, który więcej myślał o śniadaniu niż o testamencie i miał wstręt naturalny do spraw krwawych, jak skoro te z projektów dalekich zakrawać zaczynały na rzeczywistość. Posmutniał biedny pośrednik, ale się cofnąć nie było podobna; — zawsze tylko zostawała mu nadzieja że się nie stanie przeciw obyczajom i rzecz potrafi zakończyć śniadaniem. Ułożył sobie mocno zastraszyć Stanisława, odmalować mu potęgę, zręczność i siłę Zmory w barwach jak najjaskrawszych, i w ten sposób do świętej przyczynić się zgody. Z takim planem po objadku, który obudwóm jakoś nie szedł przez gardło, wyjechał pan Porfiry, nie bez wstrętu, ale z miną wściekłą, która zastępowała odwagę.
Niedojeżdżając do dworu, spotkał konno pędzącego Stanisława, i korzystając z tego zatrzymał się dając mu znak że z nim chce mówić. Łatwo się było domyśleć o co chodziło.
Dwaj panowie uchylili czapek i zsiadłszy jeden z konia drugi z bryczki, odeszli nieco na stronę.
Pan Porfiry przybrał ton potężny, wysoki, i wziął na się postać członka Jockey-Clubu.
— Przybyłem tu, odezwał się z dandyzmem karykaturalnym, jako przyjaciel pana Teofila Zmory, którego Waćpan dobrodziej obraziłeś, wymaga on zadosyć uczynienia.
— Dam je najchętniej i jakie zechce, odpowiedział uśmiechając się Stanisław, jemu, Hubce, panu i kto tylko zażąda.
— O! do licha! rzekł na stronie przybyły, to coś kroi nie dobrze! A zatem, rzekł głośno — prosimy tylko pana o wybór broni, czasu i miejsca. Panu