Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/088

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zrobić z sobą w domu nieznajomym, z tak ciężkim interesem i w taką jeszcze chwilę!
W tem wiatr przyniósł mu dźwięki rozkołysanych dzwonów w kościołku i cerkwi, w które hałaśnie bić poczęto.
— Co to jest? święto jutro czy dziś? spytał Stanisław.
— Nie paneczku, odparł woźnica, to po umarłym dzwonią; ale coś bardzo bałakają, musi czy nie sam graf umarł tylko!
— Pospieszaj! rzekł Stanisław niespokojny, konie zacięto i po piasku zbliżać się poczęli ku wiosce. Na samym wjeździe nad drogą stały naprzeciw siebie kościół i cerkiew, przy dzwonnicach widać było na cmentarzach kupkę ludzi żywo z sobą rozmawiających; inni powychodzili w ulicę, kobiety z założonemi rękoma patrzały z progów domowstwa, słowem coś niezwyczajnego z twarzy i ruchów czytać było można.
Ciekawy parobczak który Stanisława powoził, zatrzymał się z własnego domysłu naprzeciw dzwonnicy.
— Dobry wieczór ojcze, rzekł do siwego starca, który się pod murem ręce w kieszenie świty włożywszy przechadzał w ogromnej czapce barankowej, z daleka oznajmującej przynajmniej starostę. A co to u was? czy nie umarł kto że tak dzwony tańcują?
— A juściż, odparł uchylając nieco czapki stary, panaśmy stracili — i westchnął. Dobry pan był! (po śmierci wszyscy panowie i mężowie są najlepsi).
— Dawnoż to? podchwycił Stanisław.
— I godziny nie ma, jak skończył!
— Ha! jedź do karczmy! rzekł podróżny.
— Nie do dworu? spytał chłopek.