Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/589

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Podkomorzy Laskowski siedział w kącie ze skarbnikiem, rozsłuchiwali się i milczeli, spoglądając po sobie z porozumieniem. Skarbnik o co go kto zagadnął, konfirmował — słowem i głową.
— Słowa nie masz, — mówił — dziś dzień zgody; gdyby mi kto powiedział, żem cztery litery... przyznam i to... dla świętego spokoju.
— Ale cóż acińdziéj na to mówisz? — spytał Laskowski — tak... intime, między nami?
— Ja, mówię że co się stało, to musiało być; zatém... zgoda — odparł Zagłoba i ramiona podźwignął, a głowę spuścił.
— I masz acińdziéj racyę, tylko na sejmikach sześciu czy siedmiu rozsiekano... bywało gorzéj. Procent wcale nieznaczny, a skutek wielki: raz się kaptury skończą, a pokój nastanie... Tandem mając dwóch takich wujów, choćby mosanie człek był lekki... rady sobie da... Boć to nie on, ale oni rządzić będą.
Skarbnik się uśmiechnął. Jakkolwiek zaręczał, że był w humorze potakiwania... ironicznie mu się usta skrzywiły...
— Bodajeś acińdziéj zdrów był! — począł. — Dopóki się władzy nie ma, człekby się gotów dzielić, ale gdy się otrzyma, człowiek o nią zazdrośny! Tandem, nie łapmy ryb przed niewodem...
Tak rozprawiano u Peszla, po ulicach stawały kupki i uszczęśliwione wykrzykiwały: Wiwat!