Przejdź do zawartości

Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/542

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Szczególniéj o przyrost familii — dodał Zagłoba — niechby ją choć wyposażyli...
Zaczęli się uśmiechać Babiński i Kostrzewa. Ocieski już ręką wywinąwszy w powietrzu, więcéj się nie odzywał...
Pora też była do domu i musiano śpieszyć się z wysączeniem gąsiorka, bo w późniejszéj porze, mimo straży marszałkowskich i starościńskich w ulicach, nie bardzo było bezpiecznie. Wszyscy panowie, którzy z dworami przybyli do Warszawy, ze sługami, czeladzią i wszelkiego rodzaju ciurami, naprowadzili tu rozmaitego ludu... skłonnego do burd i awantur. Listopadowe noce bywają ciemne, miasto nie było oświecone, chłopcy z latarkami dla wszystkich nie starczyli. Podkomorzy Laskowski ujął Zagłobę pod rękę, choć do niego miał żal wielki za tak lekkomyślne traktowanie spraw publicznych — i miał pono zamiar uczynić mu za to we cztery oczy wymówkę... Wyszli więc, rozpłaciwszy się z winiarni, a znalazłszy szczęściem chłopaka z łojówką w latarence, kazali się na Podwale prowadzić.
Około zamku i w głównych ulicach ruch jeszcze był wielki, konnych zwłaszcza mnóztwo, każdy zbrojny, a ci co po kilku jechali, w głos rozmawiali, śmieli się i nawoływali.
Szli tedy bezpieczni, że wśród tak ożywionéj części miasta nic im się nie stanie i szabel dobywać nie przyjdzie... gdy z boku około Panny Maryi okrutną posłyszeli wrzawę.