Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/332

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To nic nie dowodzi, twój Brühl jest zawsze spokojny, z jego twarzy nigdy nic poznać nie można... Tymczasem jest spisek szkaradny... ohydny, niegodny...
— A! ta nieszczęsna polityka! — dodała Sołłohubowa — nie cierpię jéj...
Śliczna jéj twarzyczka zarumieniła się, a oczy niespokojne poczęły biegać po salonie. Dumont przypatrywała się jéj z nadzwyczajną ciekawością.
— Od ciebie, widzę, że się nic nie dowiem — dorzuciła przybyła pani — jest twój mąż w domu?
— Sądzę, że musi być — odpowiedziała Brühlowa, która powoli do swojéj roboty wracała.
— O! i mnóztwo ma gości... — wtrąciła Dumont — szczególniéj dziś zajazd wielki od rana...
Sołłohubowa klasnęła w białe rączki.
— Widzisz... u niego narady być muszą... W Warszawie wszystko wre... Dać się zwyciężyć familii... a! toby było największe nieszczęście... my musimy nietylko się obronić... ale ich pokonać...
— Wystaw sobie — mówiła daléj zwracając się do cześnikowéj, która jedwab nawlekała — wystaw sobie... mają żal, urazę, chcą się pomścić na starym Brühlu... co za niegodny środek, aby wymierzyć cios na syna! Nie prawdaż, moja droga? to szkaradne, to obrzydliwe... Co cześnik winien?
— Lecz czyż co zagraża mężowi mojemu? — podnosząc oczy nieco zaniepokojona odezwała się Brühlowa.