Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Licho cię tu przyniosło! mruknął marszałek: wolałbyś był w Młocinach zostać. Widzieli cię wszyscy, jak nie zamelduję o was wojewodzie, na mnie potém gniew wywrze; pijże sobie piwo, jakiegoś nagotował...
— A pewnie! pewnie! odezwał się obojętnie Godziemba, obie ręce kładnąc za pas.
I z najzimniejszą krwią został z innymi w ganku.
Ponieważ do wojewody dnia tego dostąpić nie było podobna — starosta Zawidecki téż nie chciał spieszyć z raportem, któryby gody pomieszał — nikt zaś Godziemby tknąć się nie ważył, śmiały chłopak pozostał swobodnym. Zdawało się wszakże, jakby biedy szukał i jéj się napraszał... Z dworzany rozmawiając, z ganku wszedł do przestronnéj ogrzanéj sieni, w któréj się ciągle służba i panowie przewijali... Wojewoda niejeden raz wśród dnia, sam wydając rozkazy, musiał wychodzić.
Już czas obiadowy się zbliżał — gdy w chwili kiedy go się najmniéj spodziewano, wyszedł wojewoda, szukając Mniszcha, który był na chwilę z sali się wymknął, a tam go Brühl zapotrzebował. Przebiegając oczyma zgromadzonych, wojewoda zobaczył i poznał Godziembę... Zdało mu się zrazu, że się omylił — jakkolwiek czasu miał mało, szybko ku niemu przystąpił, a widząc, że go oczy nie zwiodły, zmarszczył brwi.
— Co ty tu robisz? krzyknął gniewnie: ty łotrze niewdzięczny... ty!...