Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdyby się domyślano — gdyby tylko cień podejrzenia padł... a! panno Maryo — kazanoby go zabić!!
Słaby krzyk wojewodzianki stłumiła Dumont, chustkę jéj do ust przykładając. Można się było obawiać, aby zawsze niespokojna wojewodzina nie posłyszała go i nie przyszła...
— Zaklinam cię... powiedz mi wszystko, wszystko — ja nie zdradzę... ja poradzę i pomogę...
Oprzytomniawszy nieco, panna Marya się podniosła... łzy jéj z oczu płynęły... rzuciła się na szyję madamy...
— Moja Dumont — cóż ja ci mam powiedzieć? on patrzał na mnie — ja odpowiadałam wzrokiem, nigdy trzech słów nie mówiliśmy do siebie. Ja go kocham, i z téj miłości umrę powoli, on pewnie także... Zaniesiemy ją oboje do grobu.
Słysząc to Francuzka rozpłakała się.
— Jakto? jakto? nawet nie spotkaliście się — nie mówili — nigdy? pewnie!
— Na wszystko najświętsze przysięgam...
— Ale to osobliwsza miłość! dodała madam. I nie dziw... Gdyby się dowiedziano, onby ją życiem przypłacił. Jakże się mógł ośmielić na was podnieść oczy! Ależ to przecie sługa!...
— To wychowaniec naszego domu... przerwała panna Marya.
— To człowiek biedny — najniższéj kondycyi... I ruszyła ramionami...