Im rzadsi są u nas wielcy artyści, poeci, pisarze, tém więcéj zajmują oni tych niewielu wybranych, których nauki, sztuka, poezya wiarę i wyznanie stanowią; im z większemi trudnościami i zawodami spotykać się muszą na drodze swojéj, tém większego uwielbienia warci, gdy wytrwają do końca. Jeszcze malarze mówią przynajmniéj jednym językiem, całemu światu zrozumiałym, ich dzieła wszyscy rozumieją; lecz biedni pisarze rzuceni od losu wśród małéj garstki współtowarzyszów jednym językiem i myślami z niemi mówiących, a potrzebujący słuchaczów i odgłosu, jakże cierpiéć muszą, ograniczeni do szczupłéj często garstki słuchaczy, którą jeszcze ścieśnia przesąd, moda i uprzedzenia koteryj. Lecz cóż robić? mówimy jak Turcy: „tak było napisano“. Tak — dla nich napisany był los taki w księdze żywota, kazano im być głosem wołającego na puszczy, pieśnią umarłą wśród głuchéj nocy!
— Cóż robić!
Tak myślałem, przez Saski ogród, ogołocony z liści, idąc i kiecując się ku pracowni jedynego może w kraju malarza oryginalnego, Januarego Suchodolskiego, którego dzieła namiętnie poznać chciałem — i artystę, razem pół-wojskowego, pół malarza, pół-szlachcica, który porzuciwszy to życie swojéj braci-szlachty próżniackie i niezapełnione, nie wahał się z swojém piękném imieniem wziąć pędzel w ręce. Cześć mu niech będzie, że zrozumiał tak dobrze, iż syn Skarbnego W. Ks. Litewskiego nie straci na tytule artysty. Chciałem poznać, powtarzam, i artystę i dzieła, bo nie widziałem jeszcze artysty swojaka; możnaż bowiem to imię dać wyrobnikom bez duszy i myśli, którzy niewolniczo wzory, często mierne bardzo, kopiują? Cieszyłem się, że poznam Suchodolskiego, którego za granicą cenią, co w kraju u nas — o cudo! — w kraju nawet już chwalić zaczynają. Szedłem do niego na chwilę tylko, nie