się jéj szatanem. Ona przywykła widziéć cnotę cierpiącą, i jéj młode serce inaczéj sobie cnoty nie umiało wystawić, jak we łzach, smutną.
Raz na biesiadzie u Bruna, podochoceni towarzysze śmiać się z niego zaczęli, że słabego, ślepego starca córki, żyjąc od niéj o ścianę, uwieść nie umie. I tak dobrze wypiekali mu jego tchórzliwość, tak podwyższali cenę jéj wdzięków, że Bruno nakoniec zgrzytając zębami ze złości, krwią na twarzy z gniewu oblany, przysiągł im, że ją miéć będzie, ofiarując im zakład.
Był tam na téj biesiadzie, stary jeden szaleniec, którego zwano Czortubaćkiem, ten z uśmiechem przyjął zakład, i swoję z muru kamienicę, obok stojącą, ofiarował przeciw drewnianéj. Zakład rozbili z szumnym śmiechem towarzysze, a Bruno ich prosił, żeby miesiąc cały niczyja noga nic postała u niego. Ciekawi przyrzekli i dotrzymali.
W parę dni, zmieniwszy postać, spuściwszy oczy, przechadzać się zaczął Bruno mimo bramy Maryi, aby ją zobaczyć; do samego nawet domu zaglądał, pod tym lub owym pozorem, a dziewczyna oswojona powoli, przebiegając spoglądała na niego przyjaźniéj, bo go widziała smutniejszym, a serce jéj za powinność, za nałóg litość wzięło.
W tydzień, gdy wieczorem ojciec spał, a Marya w bramie siedziała na progu, wróciwszy z kościoła, Bruno znalazł sposób przemówienia do niéj. Zaczął jéj opowiadać, jak przeszłego swego życia żałuje; wspomniał jéj o ojcu, użalał się nad nim, czasem łzy udawał, śmiejąc się w duszy. Marya uwierzyła łzom i mowie, i tak się rozeszli.
Potém spotkali się znowu i coraz szczerzéj rozmawiać zaczęli. Niewinna i prosta dziewczyna opowiedziała mu, co tylko ciężyło jéj na sercu, on jéj żałował, cieszył ją, i nieznacznie wtrąconém opowiadaniem, ściśnieniem ręki, rzuceniem oka, starał się w niéj ogień, coraz głębiéj palący mu duszę, zapalić. A ona miała już rok dwudziesty i czuła potrzebę kochania, połączenia swojego losu i serca z kimś drugim, bo do tego mięszała się myśl, że we dwoje lepiéj ojcu dopomogą niż ona jedna.
I tak coraz częściéj się widywali, coraz poufaléj byli z sobą; a Bruno zaczynał powoli przemawiać o losie przyszłym i kochaniu.
Ona milczała, lecz umyśliła pomówić z ojcem. W wieczór, jednego dnia, siedziała u jego łoża. Chory był spokojniejszy, oddychał tylko ciężko, a wkoło cisza była. Po chwili zapytał chory, co się stało z sąsiadem, że taki pokój od niejakiego czasu panuje w tamtym domu?
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/076
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.