Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

po tych lochach stąpa, w których zapomniani męczennicy konają?!
Damazy dumał słuchając.
— Ano — rzekł po chwili — przyjdzie i mnie się tam dostać: wola Boża! Dla wilka nic iść w las. Nie męska rzecz dla strachu o życie opuścić biedną niewiastę. A! to by i żyć potem nie było warto.
— Lecz wyzwolić jej nie możesz; kto wie, czy losu jej nie pogorszysz? — przerwał Marcjan.
— Gorszym on nie może być, niż jest — rzekł Damazy. — Ona sama mówi, iż śmierć przekłada nad to życie, jakie prowadzić jest zmuszoną. Miły bracie, losu swego nie uniknie człowiek: co mi przeznaczonym było, nie minie mnie.
I zwróciwszy się do Marcjana rękoma go objął za szyję, a łza mu w oku błysnęła.
— Cóż i jak poczynać myślisz? — zapytał podłowczy. Damazy, trochę zdziwiony, ku niemu się zwrócił.
— Ty o tym nie powinieneś wiedzieć ani się mieszać do sprawy mojej — rzekł. — Wolno mi dla niej życie stawić, ale ciebie gubić i czynić spólnikiem tego, co ty szaleństwem zwiesz — nigdy w życiu! ani pytaj, ani myśl o tym. Zostaw mnie resztę. Jedno ci tylko, jako bratu, mówię a zwierzam, iż odstraszyć się nie dam niczym; a co mi miłość moja dla niej każę, spełnię, choćbym krwią moją miał oblać, com zamierzył.
— Mnie to pociesza tylko — odezwał się Marcjan — że bliżej poznawszy położenie o niepodobieństwie się przekonasz. Jesteśmy tu jak w więzieniu, a nad Zaborskimi więcej cezów czuwa niż nad innymi.
— Z więzienia też ludzie uchodzą — przerwał uparty Damazy.
Widząc, że go ani przekonać, ani nawrócić w ten sposób nie potrafi, podłowczy przestał mówić. Szukał po gło-

64