Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cię przestrzegałem, poszło w las. Alboś mnie nie zrozumiał, albo mi nie wierzysz. Inaczej tedy z tobą rozmówić się potrzeba.
Damazy patrzał nań jasnymi oczyma; twarz jego wyrażała dziwny spokój i męstwo.
— Będę słuchał, co mi powiesz — odezwał się — ale, kochany Marcjanie, nie ja ciebie nie zrozumiałem, jak ty twierdzisz, ale ty mnie. Co ty chcesz? Ja kocham dziewczynę nad życie. Dla niej opuściłem Lunewil, przywlokłem się tu — gotowym zginąć, a ją z tego piekła wyrwę.
— Szalony człowiecze! — krzyknął unosząc się podłowczy — co ci dziś po niej? co? Cały świat wie, że jest chorążego kochanką, że ją matka niepoczciwa sprzedała. Co ci po niej?
— A cóż ona temu winna, że ją Bóg matką taką pokarał? — zawołał Damazy. — Dlatego, że jest nieszczęśliwą i najnieszczęśliwszą, ja bym ją miał opuścić, wyrzec się jej? Jakaż by to była ta miłość moja? Widziałem się z nią, mówiłem, czuję łzy jej gorące na mojej twarzy i, Bóg świadkiem, nie porzucę biednej, choćbym szyję miał dać.
— To ją dasz! dasz! — krzyknął porywając się podłowczy. — Miłość ci ta głupia oczy blachmanem zaciągnęła. Co ty sobie myślisz, ty — nędzota, biedota, z dziesięcią twymi palcami będziesz walczył przeciwko ks. Radziwiłłowi? — tu, gdzie każdy krok i słowo szpiegują, gdzie tysiąc oczów patrzy?
Nieporuszony słuchał Damazy; tylko mu się wąsik z górną wargą wstrząsał czasem i ramiona drgały nieznacznie.
— Bracie mój — rzekł wysłuchawszy — ty nigdy nie kochałeś i nie wiesz, co miłość może.
— Rozum odebrać — rozśmiał się Marcjan.

59