Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zmysły postradałeś — wołał — ja nie wiem, jakim ty cudem wyszedłeś cało! Miłosierdzie Boże! Głupio, zuchwałe ważyłeś życie. Szalona pałka, nierozumny człek!
Na wszystkie te wybuchy Damazy ani słowa nie odpowiedział; nie widać było po nim strachu ani rozdrażnienia; spokojniejszym się zdawał, niż gdy z sobą rozmawiali o tym u Chai.
Dając się wyburzyć bratu Damazy powoli odczepiał przyprawione pejsy i rozdziewał się z odzieży. Króbkę swą postawił w kącie.
— Słuchaj — rzekł z flegmą — daj no mi się w co przewdziać, będziesz potem łajał.
Podłowczy uspokoić się nie mógł.
— Przewdziać się, a co ja tu z tobą zrobię?
— Co? Jak mrok dobry padnie, weźmiemy się pod ręce i wyprowadzisz mnie z zamku.
— I ty myślisz, że ja ci pomagać będę do tego, co życie kosztować może?
— Ale, widzisz, mój kochany — odparł Damazy — że ja przecie bez twojej pomocy obchodzić się umiem. Co się stało i udało, o tym mówić nie ma co.
— Cóż ci się udało? co? — zakrzyknął Marcjan.
— To, czegom pragnął — ciągle spokojnie mówił Damazy, który tymczasem, nie pytając o pozwolenie brata, z kołka zdjął starą kurtkę z lisami i wdziewał ją na siebie. — Chciałem się koniecznie widzieć z Faustysią. Wczoraj jej posłałem kartkę.
Marcjan obie pięści podniósł do góry.
— Dała mi znać, o której godzinie matki nie będzie, a sługa śpi — mówił Damazy. — Moja rzecz była tak lub owak dostać się na zamek. No — i widzisz, audaces juvat fortuna: wśliznąłem się, widziałem ją, tę nieszczęśliwą ofiarę — i tu nagle coś sobie przypomniawszy, Damazy urwał nagle i zamilkł.

57