Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

da wróbli na rozsypany po drodze obrok padłszy o ziarna się rozbijała, gdy widok osobliwy w tych spokojnych zawsze podwórcach oczy jego uderzył.
Przez bramę wsunął się był ostrożnie handlarz z kramikiem na plecach, a wiadomo było powszechnie, że tu ani Węgrów z olejkami po kraju włóczących się i zastępujących dawnych Szotów, ani handlarzy, co się z pudłami na plecach wałęsali, na zamek wpuszczać nie było wolno. Żaden się też tu nie ważył, a gdyby tylko w bramie się pokazał, gdzie go żołnierze łatwo mogli pochwycić, nie wyszedłby ani z całą skórą, ni z kramem. Jakim sposobem handlarz tak zuchwałym być mógł i tak rzeczy nieświadomym, aby w biały dzień wkradł się na dziedziniec — tego nie pojmował Marcjan. Wiedział, że handlarze biedni zwykle męstwem zbytecznym nie grzeszą, a nieświadomością się on składać nie mógł, boć. w miasteczku łatwo się było o tym, co na zamku się działo, dowiedzieć.
Pora była poobiednia, lecz nie zmierzchało jeszcze. Właśnie przed chwilą z okna widział podłowczy, jak stara Zaborska, chustką ciepłą osłoniona, poszła w odwiedziny do Szurskiej, do której niekiedy dworować chodziła, w tym przekonaniu, że skąpa baba jej skarby przez siebie uzbierane przekaże.
Zuchwały handlarz, któremu cudem jakimś tak się poszczęściło, że w pustym podwórzu nikt go nie spotkał i nie zobaczył, prześliznął się w oczach Marcjana pod ścianą lewego skrzydła zamkowego, dopadł do drzwi, które na wschody do Zaborskiej prowadziły — i zniknął.
Podłowczy serce miał ludzkie i litościwe. Gdy spostrzegł to, aż po nim ciarki poszły: człowiek był zgubiony. Gdyby go psami tylko poszczuto i pokąsanemu a obdartemu z tego, co miał, dano choć z życiem ujść, toby jeszcze wielkim szczęściem było. Lecz mógł się dostać

54