Była to, jak się domyślić łatwo, pani Gilles, która wyprosiła u Zaborskiej dla Faustysi pozwolenie zawiezienia jej na teatr, na który, dzięki stosunkom u dworu, bilety zawsze z urzędu marszałkowskiego miewała. Zaborska chciała się i sama tu dostać, lecz pani Gilles nie miała więcej nad dwa miejsca.
Przekwitłą tę piękność polskiego Wersalu znano powszechnie w Warszawie i zjawiająca się obok niej gwiazda zwróciła oczy wszystkich.
Książę zobaczywszy swą „perełkę“ ucieszył się, nastraszył, rozgniewał, lecz — był nią dumny.
— Choćby, mości panie, wydało się, do czyjego dworu należy — nie powstydzę się — nie ma sobie równej na całej sali.
W samej istocie, malowane i powiędłe warszawskie boginie przy tym świeżym wiejskim kwiatku gasły wszystkie. Chorąży patrzył, lubował się i medytował, czy ma karcić za ten wybryk Zaborską, iż córce bez wiedzy jego dozwoliła się wybrać na teatr, czy wspaniałomyślnie to przebaczyć. Łaskawość przemogła, gdyż i on sam skorzystał z tego.
Ciekawym jednak był niepomiernie, z kim Faustysia przyjechała; a że Matusewicz znał wszystkich i nie było dla niego niepodobieństwem dowiedzieć się cokolwiek bądź, chorąży wskazał mu lożę.
— Widzi asindziej tę piękną, tę piękną?
Matusewicz znał ją z widzenia w bialskim kościele, ale udał, że nie zna — tak polityka nakazywała.
— Widzę — pewnie ta, co ma perły we włosach?
— A tak, obok niej siedzi... dowiedz mi się, co to za jejmość?
Nie potrzebował się informować wszechwiedzący Matusewicz, bo panią Gilles znał z Białegostoku, w którym bardzo często gościł.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/216
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
214