Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik 04.djvu/015

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stojnych było wiele, nie wytrzymał Olbracht i, przebrawszy się w lada jaki kubrak, mnie i Bobrka zmusił, ażebyśmy mu towarzyszyli na miasto, bo chce się przypatrzyć pijanej gawiedzi.
Napróżno go prawie na klęczkach prosiłem, aby od zamiaru tego odstąpił, gdyż nie było bezpiecznem między napitych się cisnąć i to samotrzeć. Zapruszone głowy i oczy królaby poznać i poszanować nie pozwalały.
Mieczyk u pasa nosił zawżdy — ukazał mi go śmiejąc się.
— Nie obronicie wy mnie, to ten przyjaciel odetnie się.
Od miasta aż tu na Wawel dochodził głuchy szmer tłumów i krzyki, jakby morze na dole szumiało. Noc wrześniowa, a było już pod koniec miesiąca, w Krakowie ciepłą nie jest, ale myślę, że dla wielu ona gorącą się stała.
Prawie dla nas nie do wiary było widzieć tego pana, tylko co ukoronowanego, spieszącego po dobrej woli w taką gawiedź pijaną. Ale jego to tak cieszyło i bawiło, że zdala patrząc już i słuchając, zaboki się brał.
Wprost nas tedy, gdzie najgęstsze kupy, na rynek wiódł, a strzymywać go było nadaremnem. Około beczek i kadzi, już prawie poopróżnianych, ludzie stali, skakali, leżeli i siedzieli na ziemi. Wykrzykiwano różnie. Mnie i strach i odraza brała od tej ciżby; pociągałem króla ku kamienicom, kędy przystojniejsze mieszczaństwo osobno się przypatrywało zabawom na rynku.
Niektórzy mieli latarki, bo już noc ciemna była, a i z domostw przez otwarte okna potroszę światła szło w ulicę.
Zbliżyliśmy się do gromadki młodych mieszczan, bardzo strojno poubieranych i głośno rozmawiających. Żaden nam bliżej znajomym nie był.
— A co? — odezwał się jeden — nie poszlibyśmy to