Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 01.pdf/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nieraz, wypłakane. Niekiedy stawał, ręce podnosił, oczy zawracał, bił się w piersi, milknął skupiając ducha.
Patrząc nań gdy się modlił, najobojętniejszy z ludzi poszanować musiał to uczucie, które prostaczka podnosiło do bóstwa a odrywało od ziemi.
Teraz, przybycie syna, nadzieja poprawy losu, rozgrzewały bardziej jeszcze starego, łzy wdzięczności płynęły mu z oczów.
Cały był duchem na tej modlitwie gorącej, gdy — usłyszał chód i chrząkanie. Dokończył naprzód zdrowaśk i, przeżegnał się i drzwi otworzył. Ciemno było.
— Kto tam?
— A to ja, Więckowski.
— Cóż to tak późno?
— No, tak się złożyło, proszę pana, interes.
— A chodź! — rzekł Zarzecki, i zostawując drzwi otworem, poszedł do stolika świecę zapalić, bo choć ją już miał, dla siebie jej ekspensować nie chciał.
Nim próg wysoki znalazł pisarz, światełko błysnęło. Stary się odwrócił.
— No, cóż to tam takiego?
— Toć panu wiadomo, względem tego cośmy mówili, — począł dyplomatycznie Więckowski, który przez drogę medytował, czyby za przykładem panny Drobisz, nie mógł ze starego biedaka jeszcze sobie jakich trzydzieści wytargować. Zdawało mu się że tu szczęście przynosi.
— No, to cóż? — powtórzył trochę skłopotany pan Jakób. Cóż!
— Cóż? Ja panu mówiłem, oni radziby się zbyć sąsiedztwa, to w końcu i dadzą.
Mimowolnie zdradził się Zarzecki, zawoławszy:
— Ot tobie masz!