Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 01.pdf/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niego więc wprost udał się Zarzecki. Dawno się z nim nie widzieli, bo stary nie lubił ani żebrać, ani swej biedy na okaz wystawiać. Przez ten czas Lubliner urósł jeszcze, zbogacił się, a Jakób popadł w dotkliwy niedostatek. W tym człowieku z suknią wyszarzaną, zgiętym ku ziemi, zbiedzonym, trudno było poznać energicznego plenipotenta bogatej i skąpej pani.
Gdy się Zarzecki dostał do pana Izaaka, właśnie zajętego swą korespondencyą handlową, kupiec nie od razu w nim przypomniał sobie swego dawnego znajomego. Lecz że wiele słyszał o jago losach i poszanować umiał człowieka, którego znał z długich stosunków, powitał go uprzejmie, nie dając nawet czuć jaką w nim widział zmianę.
— Dawnośmy się nie widzieli, — rzekł zapraszając siedzieć.
— Tak, bardzo dawno — odparł z westchnieniem stary, — zmieniło się wiele, a mnie Bogu się podobało dotknąć; niech będzie i za to pochwalonym. Wiem że pan Lubliner zawsze zajęty, więc nie zabierając mu czasu, prośbeczkę bym miał do niego.
— Cóż takiego? panie Zarzecki! — spytał kupiec.
— O tem pan wiesz że — nieboszczka mi nic nie zostawiła, oprócz dachu nad głową, — mówił Jakób, — ale ona świeć nad jej duszą, wcale temu niewinna. Jestem w biedzie, a chwilowo i w potrzebie, choć mam nadzieję, wydobyć się z tego położenia. Muszę zastawić co mam najdroższego dla mnie, aby chorej żonie kupić lekarstwo...
Tu dobył starannie w papier pozawijane, zegarek i sygnet.
— Niech mi pan na to pożyczy ile można — (staremu na widok tych pamiątek łzy w oczach stanęły.) Bóg widzi wykupię, bo to moje skarby jedyne.