Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 01.pdf/052

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż ta hołota znowu zmalowała? — przerwała panna.
— Zawsze oni po swojemu, kury w zbożu, drób w szkodzie, a powiedzieć słowo, to się stawią hardo, — rzekł pisarz.
— Ale bo wy niepotrzebnie się delikatnie z niemi obchodzicie; tak im w oczy plunąć ostro, żeby aż w pięty poszło! — zawołała panna. Co ich masz żałować! Wielka mi fanaberya, pan Zarzecki, co u podkomorzynej rądle pomywał.
Pisarz się roześmiał.
— Ja też ich nie menażuję, — rzekł — a co posłyszeli dziś odemnie, popamiętają.
— A no, to dobrze! jak Boga kocham że lubię pana za to. Tu nie ma co z niemi politykować, bo się to tylko rozzuchwala.
— E! — dodał pisarz, nosy oni teraz pospuszczali bardzo. Bieda wielka...
— Dobrze im tak, to łajdactwo jest! — mówiła żywo panna. — Pan i pani przez jakąś pamięć dla nieboszczki podkomorzynej ich menażują, a ja, gdybym na ich miejscu była, dawnobym to tałałajstwo precz wyrzuciła.
— A kiedyż mają dożywocie, — odezwał się Więckowski.
— To niechżeby się procesowali! Podkomorzyna nie miała nawet prawa dawać od siebie takich zapisów... Won i po wszystkiem.
Pisarz nic nie odpowiedział.
— Mnie się zdaje, — odezwał się po chwili, że jaśnie pani chciała im opłacić dożywocie, aby się zbyć tej chałupy z oczów.
— A wiesz acan co wówczas odpowiedział stary? — zawołała panna — że na złość im tu będzie siedział. Za co