Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 01.pdf/040

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sta, poszło wszystko, matka ma się gorzej co dzień — ją ratować trzeba!!
Zachmurzył się Zarzecki, zamyślił, poczynał coś mówić, i zamilkł, wreszcie odezwał się burcząc:
— No, to jedź! jedź do miasta! Ja to rozumiem! Tobie tu z nami źle. Rzuć matkę i mnie, jedź!..
Zaledwie tych okrutnych słów dokończywszy, spojrzał na córkę Zarzecki i zobaczył ją zachodzącą się od płaczu, który, próżno chusteczką twarz cisnąc, utulić usiłowała, gdy się ku niej rzucił z załamanemi rękami.
— Luciu! dziecko moje najdroższe, — wykrzyknął — daruj mi — plotę sam nie wiem co, głowę tracę. Przepraszam ciebie. Daruj! Tak! Rozum mnie odszedł! ciężar na mojej biednej głowie za wielki. Tyś najlepszem z dzieci, a ja najnieszczęśliwszym z ludzi! Zlitujcie się nademną!
Tchnął ciężko.
— Troszkę tylko swobodniejszej myśli, a wnet mój młyn dokończę i co zechcę na nim zarobię. Mam go tu, — stuknął się w czoło — ale ręce słabe drżą i modeluszu wystrugać nie mogę. Trochę cierpliwości... święty Józef patron robotników, pomoże, dokończę prędko! Tymczasem sprzedać, sprzedać wszystko do ostatniego łachmana, powróci się to z nawiązką! Powiadam ci!
Córka, nic już nie odpowiadając, wyjść chciała, gdy Zarzecki, który rozgadawszy się umilknąć nie mógł wstrzymał ją.
— Bądź spokojna, — rzekł szybko, — jutro pójdę do miasteczka; jest jeszcze zegarek, który mi nieboszczka darowała, nie chciałem się z nim rozstawać, dam go w zastaw; mam po ojcu sygnet — niech i ten idzie. Wszystko się to wykupi gdy młynek stanie. Bóg łaskaw.