Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 03.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Król śmiał się, bawiło go to, jak wszelkie miłostki i plotki. Włoszka rozpłakała się naprzód, rozgniewała potem, nakrzyczała, nałajała, a Strzębosz nie dał się poruszyć. Król występował jako rozjemca, godził, ofiarował się i na wyprawę dać do żup kwit i wesele sprawić. Dyzma rękę ucałowawszy, podziękował — nie chciał. Czas też był nie wesoły, bo razem z królem uchodzić przyszło. Dyzma mu towarzyszył wszędzie.
Gdy po Szwedach powrócili do Warszawy, znalazłszy tu ruinę tak straszną, że się krwawemi łzami płakać nad nią chciało, — bo nieprzyjaciel ani kościołów, ani pałaców nie poszanował, z dachów miedź, a z posadzek marmur wydzierał, Strzęboszowi już dziewczyna nie była w głowie.
Nierychło tknęło go coś, dowiedzieć się o niej.
Starej sekutnicy Bertoni na świecie już nie było, Bianka chodziła w żałobie — po mężu! Wydała ją była matka za Niemca, wojskowego, który się około dział znał i dobrze mu płacono — aż kula szwedzka głowę mu urwała.
Wielka litość wzięła go nad niebogą, która przy odłużonym domu, sama jedna, bez opieki pozostała. Piękna była jeszcze, ale dawna jej zalotność zmieniła się na wielką pobożność, tak, że o klasztorze mówiła.