Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 03.djvu/166

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    króla otaczająca milczała, wszystkich twarze posmutniały. Jan Kazimierz stał milczący długo.
    — Do ostatka — rzekł w końcu — spełnię powinność moję, a jeśli mi Bóg nie da dzieła dokonać, wina niech spadnie na tych, co oręż mi z rąk wyrwą. Potomstwo ich może za winę przodków pokutować będzie.
    Quod Deus avertat! — szepnął biskup Leszczyński.
    Król powolnym krokiem, podniósłszy ściankę, wyszedł do drugiej części namiotu, gdzie zwykł był się modlić.
    Podkanclerzy, korzystając z tego, przysunął się do obradujących, po za których kołem się dotąd trzymał, bo nikt się z nim rad nie kumał, już dla tego, iż o króla niechęci wiedziano, już, że on sam nikomu nie był miłym.
    — Prawdą jest — począł — że szlachta się zrywa, że koło zwołuje, ale niczem to wszystko. Jak ją kilku ludzi powiodło, tak ją też odprowadzić można i skruszyć.
    — Zapominasz — wtrącił Leszczyński z powagą i surowością, — że do domów i spoczynku łatwiej człowieka prowadzić, niż do ofiary i trudu. Pochlebiasz sobie, że u szlachty masz miłość i wiarę?
    — Tak jest — zawołał śmiało Radziejowski —