Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 03.djvu/061

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pokojono się. Dnia tego pod namiotem podkanclerzego Pawłowskich też sprawa była na stole.
Wśród najgorętszych rozpraw wszedł podkanclerzy, którego Kazimirski od progu zagadnął:
— A cóż, te biedaki Pawłowscy?
Radziejowski ręką machnął.
— Co? mówcie zawczasu requiem aeternam — zawołał i pokazał na gardło... — Nie mogą ich według artykułów hetmańskich inaczej sądzić, jak na gardło.
— Ale król może ułaskawić — krzyknął Snarski — przecie pisarza swojej piechoty węgierskiej, który szlachcica związanego do obozu przywlókł, na śmierć osądzonego, podkanclerzy litewski wyprosił, zapłaciwszy za niego czterysta złotych.
Śmiać się zaczął Radziejowski.
— A ja gdybym dał ośmset za każdego z Pawłowskich, tylko-bym się na śmiech i urąganie naraził; król z każdym dniem okrutniejszym się staje, głowę traci. Zdaje mu się, że im surowszym będzie, tem się większym wodzem okaże!
Snarski począł krzyczeć zza stoła.
— Zabójstwa żadnego nie było! Jako żywo, parobków pokrwawili, a dziewczętom, co się tak wielkiego stało? Przecie od tego nie poumierały. Dwór, powiadają, szlachecki, czasu wojny, gdzie tam kwerendy poczynać, gdy człowiek głodny!