Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Boży gniew 01.djvu/096

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nowy ukłon zakończył urwany tu frazes.
— Gdybym ja miała prawo wyjechać na Wolę i pod szopę — wesoło wtrąciła pani Kazanowska — pierwsza-bym okrzyknęła nowego króla.
— Karola? — zapytał żartobliwie Kazimierz.
— A! nie — rozśmiała się piękna Elżbieta — nie godzi się przecie Panu Bogu go odbierać, gdy mu się raz poświęcił.
Z tego tonu żartobliwego Jan Kazimierz zeszedł na poważniejszy.
— Czynią mi nadzieję, że brat mój w ostatniej godzinie rozważy, iż się niepotrzebnie naraża na zawód — rzekł głosem zniżonym — ale... nie wierzę w to jeszcze. Nie miałem nigdy szczęścia w niczem, a dziś, przypuściwszy nawet, że to brzemię korony spadnie na mnie... w jakich czasach i jakich warunkach! Słyszycie, panie marszałku?
— A, N. Panie — odparł smutnie Kazanowski, przez cały dzień nie słyszemy o czem innem.
— Rozśmiać się człowiek boi teraz — wtrąciła piękna pani — aby nie być posądzonym o obojętność. A! co za czasy! co za czasy.
— Umarł w samą porę — dodał ponuro marszałek — aby na to nie patrzył.
— Ten niegodziwy chłop, Chmiel — począł Jan Kazimierz — zuchwalstwo swe posuwa do tego