Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 02.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

namiot rozbić było można i ognia rozłożyć wykopawszy ognisko, stawało się nadzwyczaj trudnem.
Gdziekolwiek stanęły wozy i konie, przybiegał już primus occupans jakiś i wrzeszczał, że tu zatknął wczoraj jeszcze chorągiewkę swego pana, tylko nie wiedzieć, kto ją śmiał naruszyć. Z miejsca więc na miejsce błądzić przyszło Bajbuzie, nie mogąc stanąć i spocząć. Inni gwałtem zajmowali sobie stanowiska, czego on czynić nie chciał. Czas upływał, konie i ludzie się męczyli, pędzono nieszczęsnego z miejsca na miejsce.
Błądził więc ponury i kwaśny, gdy zdala ujrzał w czwał nadbiegającego ku sobie, a potykającego się co krok z powodu nóg obrzękniętych Gubiatę. Ten tu już był jak w domu.
— Rotmistrzu, a co? miejsca widzę nie macie? — krzyknął — to wszystko przez to, że Gubiatę odprawiliście.. ja natychmiast was obsadzę.
Obejrzał się. Kawał pola przy płocie, który od niego ogród oddzielał, stał wolny. Miejsce było pochyle, tak że woda, na wypadek deszczu spływała z niego.
Gubiata pochwycił od kopijnika półkopię i wbił ją w ziemię.
— Tu — krzyknął.
Wtem przypadł z wrzaskiem niedaleko na ziemi z garnkiem między kolanami siedzący szlachcic.