Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 02.djvu/018

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wić kaplicę przy ogrodzie. Ale czasu tych różnych wypraw, chociaż już była pod dachem, nie dokończono jej wewnątrz i pustowała.
Po powrocie z pod Byczyny, zawinął się rotmistrz i kaplicę nietylko dokończono wewnątrz, ale we wszystkie aparaty zaopatrzono. Łożył na to po pańsku, nie żałując i mówił: występujemy dla królów, a dla Króla królów byśmy skąpić mieli. Prawda, że on tego nie potrzebuje, bo Jemu lasy hymny śpiewają i rzeki się modlą swym szumem, a świątynią Jego świat cały, ale my biedni ludziska musimy go do kościołów dla siebie wpraszać, bośmy mali i inaczejbyśmy go nie widzieli i nie zrozumieli, a co najgorzej, zapominali o nim.
Gdy kaplica była gotową, obejrzał się za kapelanem Bajbuza. Chciało mu się zakonnika, ale o tego niełatwo było, musiałby się mieniać, bo za klasztorem zawsze żyć nie mógł. Tymczasem nastręczył się przypadkiem ksiądz o kulach, dla nóg chorych, biedny, bo mu probostwa dla zdrowia dostać nie było można, a nie miał nikogo, coby mu wyrobił takie, gdzieby wikary za niego obowiązki spełniał.
Ten ksiądz, Jacek Rabski, którego żywot pono był bardzo burzliwy i nieszczęśliwy, jak do portu dopłynął do Nadstyrza. Jeździł tak biedny prawie o żebraninie, a choć dobrego rodu, nie wstydził się tego i mówił: