Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zdawało mu się, że jest tu prawie jeden na nogach, gdy u przeciwnego węgła dostrzegł kogoś, który się był wysunął i zobaczywszy Mszczuja umknął. Chciał go dogonić stary, lecz wpadłszy między szałasy z oczów stracił, tem prędzej, że noc była ciemna.
Wrócił więc na stanowisko swoje u węgła domu i sparłszy się o ścianę, pozostał na niem. W chatach wiejskich po za obozem ozwały się pierwsze kury... Powietrze było wilgotne, mgła zaczynała nadciągać i osiadać na równinie, którą obóz zajmował, wkrótce o kilka kroków nic już widzieć nie było można.
Oprócz chrapania koni i niewyraźnych stłumionych głosów, które jakby z pod ziemi wychodziły, nic nie słychać już było. Wiatr się uciszył i opadł zupełnie.
Gdzieniegdzie wśród tej atmosfery wilgotnej i gęstej, światełko niedogaszonego ogniska jak czerwona gwiazdka bezpromienna słabo błyskało niby oko jakiego nocnego widziadła, błyskało, mrugało i gasło.
Na niebie które mało co od ziemi jaśniejsze było, sterczały tylko dziwacznie wyglądające chorągwie książęce na wysokich palach, które teraz zwisły i opadły i jak wszystko do koła usypiały.
Coś grobowego było w tem głuchem milczeniu i ciemnościach... Zdala nawet szum lasów niedochodził i one stały uśpione a zdrętwiałe.