Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Waligóra począł iść nasłuchując i rozpatrując się. — Oczy jego oswajały się z ciemnością, instynkt stary człowieka co w polach i lasach spędził pół wieku, powracał spotęgowany jasnowidzeniem... W dali już czerniała mu kupka koni do wozów poprzywiązywana.
Ludzie spali w nich.
Zbliżając się Mszczuj nie spieszył z porwaniem tej łatwej zdobyczy, starał się rozeznać który z tych koni poniesie go najdzielniej i nie da się drugim wyścignąć.
Lecz w wyborze nocnym, los i szczęście stanowić musiały.
W chwili gdy podchodził już do wozów, doszła go wrzawa na grodzie... Ludzie około murów biegali i krzyczeli... Odkryto jego ucieczkę...
Za grzywę porwawszy pierwszego z brzegu, Mszczuj skoczył mu na grzbiet i powróz którym był przywiązany zerwał jak nitkę... Nie potrzebował uzdy ani wodzów, nawykł był dawniej dzikie konie nogami ścisnąwszy, pięścią kierować.
Budzili się ludzie na wozach, gdy Mszczuj już pędził czwałem sam nie wiedząc dokąd, byle precz, precz jak najdalej od tego miasta... Dobiedz do lasu było ocaleniem...
Zdala błyskały już i światła u murów i otwartej furty, odzywały się rogi, tentent słychać było zdala... Mszczuj gnał zdyszanego konia, na lasy!

KONIEC DRUGIEGO TOMU.