Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzieja nieokreślona, dziwna, wstrzęsła nim całym. Z wysiłkiem niezmiernym począł się posuwać na barłogu, usiłując dosiądz tego błyszczącego narzędzia. Pot mu wystąpił na czoło kroplisty...
Łuczywo zgasło, kilka jego węgli czerwieniejących dogorywało na podłodze... Twarzą ległszy na ziemi, czołgał się starzec aż pochwycił w zęby żelazo...
Zsunął je potem za siebie, na plecy i pełznąc znowu, usiłował dosięgnąć rękami...
Skrępowane, zaledwie dłonie miały wolne...
Naostatek chłodne dotknięcie żelaza poczuł w palcach i ujął je... Zdrętwiałe dłonie z trudnością się poruszały... lecz wola spotęgowana do czynienia cudów, wróciła im siłę... Najbliższy z powrozów Mszczuj powoli rzezać zaczął...
Po długiej pracy powolnej sznur pękł i część więzów cisnąć przestała, ręce wolniejsze się uczuły...
Waligóra podniósł się, szarpnął postronki i potargał je w kawałki.
Chwila jeszcze a nóż poprzecinał na nogach sznury... Chcąc się podnieść całkiem uczuł dopiero że długie skrępowanie obezwładniło go. Potrzebował wyciągnąć stawy, rozgiąć kości w których ból czuł niezmierny. Lecz cóż znaczy ból gdy świta nadzieja swobody...?
Waligóra dźwignął się, otrząsł jak niedźwiedź, czuł że odzyskiwał dawną siłę.