Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czny. Jeszcze opodal od niego byli, gdy kupka ludzi postrzegłszy ich, wyrwała się z podzamcza i szybko się zbliżać poczęła.
Wszyscy byli dobrze zbrojni, z włóczniami w rękach, z tarczami, w szyszaczkach i żwawo sunęli naprzód. Dowódzca kłusem się wysunął przeciw nich, coś zakrzyczał, stanęli i puścili się nazad jakby oznajmując o nim.
Gdy znikli, w chwilę potem na koniu sam jeden mąż wyjechał bardzo pospiesznie, ku któremu dowódzca podążył i zaraz z koni pozsiadawszy uścisnęli się jak bracia bardzo serdecznie, a konie wiodąc w ręku szli razem ku gródkowi.
Jaksa rad był odgadnąć kogo dowódzca tak poufale witał, gdy posłyszał pomiędzy ludźmi, którzy obok jechali, szepczących Plwacz!
Tem ciekawiej więc począł mu się przypatrywać... Twarzy mało mógł dojrzeć, ale ruchy widział żywe, gwałtowne, rękami okazywanie namiętne i chwilami krzykliwy głos go dochodził.
Władysław Odoniczow plwał co chwila, okręcając się to w tę to w tę stronę, a usta mu się nie zamykały. Towarzyszowi ukazywał na okolicę, na wały, rozpowiadał coś, przysiadał ku ziemi, garbił się, prostował, śmiał, mruczał i krzyczał na przemiany.
Tamten z powagą słuchał w milczeniu, rzadko słowem przerywając, częściej znaki tylko dając głową. Zdziwiło to Jaszka, że co miał przybyły