Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzucili na łaskę lub niełaskę Bożą, — odparł Kumkodesz. — Po drodze rozpowiadać mieli że zamek to jakiś był niegościnny, bo ich tam nie chciano nawet chorych wpuścić...
Zamek niegościnny Waligórze dał do myślenia... A nuż Niemcy zawędrowali pod Białą Górę, bo ztamtąd niedaleko stali?
Nie było niebezpieczeństwa — lecz sama myśl że gdzieś tam na jego ziemi Niemcy mogli szukać przytułku — gniew budziła w Mszczuju. — Nuż ich tam kto ulitowawszy się przyjął...?
Myśli różne przewędrowały po głowie..., pochmurniał bardziej jeszcze...
Kleryk powtarzał co gdzie słyszał i był cale dobrej myśli. Widząc wreście że Mszczuj jakby drzemiący nie odpowiada mu..., a mając w tejże izbie przygotowane posłanie, usunął się na bok i kląkł do modlitwy...
Nazajutrz Waligóra postanowił pożegnać księcia, nie chciał tu siedzieć dłużej, niepokój długo mu spać nie dał, obudził go za rania i pędził ztąd. Chciał zbyć drugie poselstwo, wrócić do Krakowa i wyprosić się do Białej Góry.
Książe Henryk dnia tego zawczasu wyruszył na polowanie, na grodzie było pusto. Peregryn nawet, który nigdy pana nie odstępował, pojechał z nim. O tem wszystkiem Mszczuj dowiedział się dopiero na zamku pustym, ledwie znalazłszy sługę z którym się mógł swoim językiem rozmówić...