Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/096

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    mówił Jaszko. — Odonicz ze Światopełkiem silni są, tutejszy pan bronić brata nie będzie.
    Słysząc to nieznajomy głową tylko poruszył.
    — Na co więcej? — dodał Jaszko. — Leszek łatwowierny, wziąć go łatwo... Albo to zamków i lochów nie ma gdzie go posadzić?
    — Z lochów ludzie wychodzą — mruknął nieznajomy pan.
    Po chwili milczenia uderzył go po ramieniu.
    — Milczże tu z tém — dodał — a nocą, jeźli ci się chce, możesz się przyłączyć do moich.
    Jaszko się pokłonił dziękując.
    — Wiele z sobą czeladzi masz? — zapytał — zwracając się pomorzanin.
    — Kilkoro tego ledwie jest, bom się z Krakowa pokryjomu wymykał.
    — Konie dobre?
    — Nieustaną — rzekł Jaszko.
    — Choćby noc i dzień!
    Potwierdził to Jaksa.
    — Idźże, a żeby o tem co ma być, nie wiedział nikt. Powiedz znajomym, że do Krakowa powracasz...
    Wskazał mu na drzwi i palec położył na ustach. Jaszko się pokłonił i wyszedł.
    Gdy w podworcu ochłonął, sam się sobie dziwował. Nie był skłonnym przed ladakim się ukorzyć, a ten człek nieznany postawą i głosem tak nad nim zapanował, iż się przy nim czuł sługą.