Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/021

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    Dwaj przyjaciele uścisnęli się serdecznie..., potem się zaczęli sobie przypatrywać.
    — Utyłeś jak fasa! — rzekł Jaksa.
    — A ty nędznie wyglądasz, coś bieda cię strzepała — odparł sapiąc Nikosz.
    — Chcę się odgryźć, i dlatego z Krakowa uciekłem, — rzekł Jaksa.
    — Byle nie do nas, bo tu króluje post... he! he! — począł Nikosz — ja jak chcę się pożywić i ochłodzić idę na miasto, a i z tego potem spowiadać się muszę, aby grzesznej duszy nie zgubić.
    — Nikoszu miły, pogadalibyśmy, — rzekł Jaszko, — byle gdzie kąt. Na zamek do was ja nie chcę, u Sulenty u którego mieszkam, nie raźno się rozgadać — gdzieby pójść?
    Nikosz się poskrobał w głowę, i dokoła oczyma zatoczył.
    Na ucho szepnął Jaszkowi.
    — Ja tu mam wdowiczkę pobożną, do której czasem na miód zachodzę. Dobre kobiecisko, ale u niej się trzeba cicho sprawować, bo ona nie lubi hałasu... żeby ludzie nie gadali.
    Skrzywił się nieco Jaksa.
    — Chodźmyż — rzekł.
    Nikosz choć otyły do zbytku, ruszył dosyć raźno w ulicę, potem w ciasny zaułek, potem w przełaj jeszcze węższy, i zadyszany zastukał do drewnianych wrót, które się nierychło otworzyły.