Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/017

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kuksnie, a ja jak w pustej ulicy go zdybię, zawsze mu co z czupryny udrę.
— Więc myślisz że i krakowskim błaznomby się dostało? — spytał Jaszko. — A jakże to może być kiedy ich panowie z sobą braterstwo mają...?
Trusia rozśmiał się tak szeroko że wszystkie żółte swe zęby sterczące w gębie jak pieńki na karczunku — pokazał.
— Książęta, niech im Bóg błogosławi — krewnych nie mają, mówi przysłowie, a gdzieżby druhów mieli dostać??
Sulenta u drzwi stojący z rękami za pasek pozakładanemi, wśród tej rozmowy oczami zdawał się Trusi dawać znaki, żeby języka nie rozpuszczał — ale Trusia się piwa napił i wesoło mu było.
Jaszko rad był tak odpowiedzi że parę groszy rzucił błaznowi który aż do ziemi schylił głowę, a nogą jedną wyrzucił tak w górę iż czeladź śmiechem buchnęła.
Dano mu gospodarskiego piwa jeszcze miarkę...
Jaszko wypytywał.
— Czem się u was na dworze bawią?
— Zrana się modlą, we dnie poszczą, a w nocy się biczują — odparł Trusia... ale o tem błaznom się nie godzi gadać bo mu łeb zetną.
— A książe też? — zagadnął Jaksa.
— Jaki książe? — spytał Trusia.
— Juści jednego macie! księcia Henryka?