Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom I.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mszczuj — dorozumiewając iż młodsza nie bardzo może chętnie jechała na dwór ks. Jadwigi. Twarz jej i teraz wcale nie okazywała radości zbytniej. Wejrzenia które na towarzyszkę rzucała, były bojaźliwe i ukradkowe...
Zaprzestał więc Mszczuj badać, a wkrótce potem usłyszał jak starsza z podróżnych, rozpoczęła pół głosem, pół śpiewem modlitwę, której młodsza ciszej wtórowała.
Wieczór coraz się stawał ciemniejszy, niebo okryło się chmurami gęstemi, las ciągle otaczał drogę wijącą się nim, to gęsty i podszyty, to przerzedzony, lecz zawsze w daleką głąb sięgający, tak że pól i łąk prawie nie było... Pagórek czasem odsłonił się łysy nieco, ale i na nim leżały od wiatru powalone kłody i strzelały latorośle nowe...
Gospody którą Niemcy obiecywali, ani wsi żadnej, ni chaty widać nie było. Mszczuj miał wprawdzie namiocik podróżny, a mógł i w szałasie spocząć, lecz Wrocławianie do gospody dla jadła i koni choć nocą ciągnęli, a Waligóra nie chciał uratowanych opuścić.
Ciemność pospieszyć nie dawała, jechali wszyscy w milczeniu głuchem, które tylko mruczenie modlitw i pobrzękiwanie oręży i rynsztunku koni przerywały. Czas wydawał się długim...
Północ być już mogła, gdy naostatek Niemcy się odezwali iż światło postrzegli i gospoda stała